Na długo pozostaną w mojej pamięci.
Dwie starsze kobiety i dwóch mężczyzn, ich towarzyszy schyłku życia, jak sądzę.
Pierwsza scena:
Kobieta prowadząca, z dużą ostrożnością i troską wózek inwalidzki z mężczyzną (mężem?) z pewnością z osobą, która dla niej wiele znaczy.
Oboje mieli spokojne twarze, kobieta poruszała się powoli i jakoś tak dostojnie.
Wydawali się być w innym wymiarze.
Druga scena:
Przed przejściem dla pieszych nagle zatrzymał się samochód.
Mężczyzna odruchowo, z troską chwycił za rękę kobietę, która stała u jego boku i nie zauważyła nadjeżdżającego auta.
Przez przejście przeszli, trzymając się za rękę, uśmiechając się ciepło do siebie.
I niech mi wszyscy mówią, że miłość mija lub że jej w ogóle nie ma.
Że to jakieś czary-mary, chemia, "motyle w brzuchu" i tyle...
Nie wierzę.
Pamiętam moich rodziców, trzymających się za ręce.
To najcenniejsze wspomnienie i największy posag.
Piękną ilustracją tychże refleksji niech będzie to, co śpiewa Leonard Cohen i to, co możemy zobaczyć, słuchając...