Ciepło, tak wyczekiwane długo.
Słońce.
Bezwietrznie (hura, hura).
Więc pomysł ognia rozpalenia się pojawił.
W ogrodzie, co trochę zimowy jest jeszcze.
W południe, kiedy z siłą nadludzką, ładowałam taczkę.
Zajechała Gosia.
Chodź na kawę, zostaw to - ona rzekła.
Co rzekła, ja uczyniłam ochoczo.
Cudnie znów usiąść na trawie:-) |
To wpadnijcie, bo my dziś ognisko palimy - rzekłam między łykiem a gryzem.
Super, o której?
Jakoś tak - ja na to.
To fajnie.
Chmara dzieciaków, jak szarańcza przemykała przed moimi oczami.
Tumany kurzu pozostawiając.
Lecimy do bazy - zakrzyknęli i do bazy w lesie się udali.
Gosia, Iza i Eliza (Orso, Tachim się schował) |
O, świetnie. Ja jeszcze mówiłem Krzyśkowi i Elizie, żeby wpadli wieczorem, z dziewczynami.
I Tachimem (psem).
O, to Orso też będzie miał frajdę.
Super, będzie nas więcej.
No i ogień rozpalony.
Wpadła szarańcza chłopacka i pożarła prawie wszystkie kiełbasy.
I surówki.
I herbatę z termosu wypiła.
Janek, Igor, Ksawery, Gustaw (Amelia i Sońka gdzieś schowane) |
No ale oni w tej bazie ciężko pracują, więc wiadomo...
I tak oto ogień spontanicznie rozpalony skupił dorosłych, dzieci i zwierzaki.
I kiełbaski zwykłe, ziemniaki...
Spontanicznie, prosto...
Najlepiej.