czwartek, 27 listopada 2014

Pochoruję sobie

Od 2 dni walczę.
Z infekcją.

Postanowiłam, tym razem inaczej podejść do sprawy.
Pochorować jak normalny człowiek.

Cóż to znaczy?
Otóż, każda pewnie kobieta wie, jak to jest.
Mamy to w naszych genach, więc i w czynach, jednakowoż.

Okrutnie mnie irytuje, gdy słyszę jak kobiety-siłaczki ważą lekce swoje dolegliwości, przedkładając ponad nie......... całą masę innych rzeczy, których nie pozwoliłyby robić najbliższym,  gdyby Ci byli chorzy. 
Drażni mnie taka postawa, ponieważ... jest mi bliska...
Eeeech...
Oto ja - zuch nad zuchy!

Ale dziś - dość z tym.
Koniec i kropka.

I oto mój dzień, w którym postanowiłam: p o c h o r u j ę sobie, jak człowiek (normalny).

Rano nie wstaję z łóżka.
Taki jest plan.








Igor ma dziś w szkole uroczystość  Thanksgiving Day, będzie dużo jedzenia, więc coś skubnie sobie - myślę i już cieszę się, że dbam o siebie (c h o r u j ę, przecież!).

Ale słyszę, jak moje dziecko mówi: - Chciałem dziś z chłopakami po szkole jeszcze godzinę zostać, na dworze...
Tylko pójdę zrobić mu kanapeczki do szkoły i wracam, dobrze byłoby żeby po 7 lekcjach, trochę się przewietrzył - co myślę, to czynię.
....
Wracam do łóżka.
Obiecałam wysłać harmonogram spotkań Tomaszowi, w zasadzie nic pilnego, no ale skoro już mam laptop, pod ręką... Przecież jestem w łóżku - rozgrzeszam się w myślach. 
Piszę i wysyłam.
Natychmiast przechodzę do c h o r o w a n i a.
....
Kicham jak szalona.
Wezmę fervex - myślę - pomoże.
No ale przecież nie na pusty żołądek! To by było, jeszcze do tego całego chorowania dojdzie mi ból brzucha.
Idę zrobić sobie śniadanie.
Biorę fervex.
Wracam do łóżka.
C h o r u j ę.
....
Mam pracę domową z rysunku.
Na poniedziałek.
No to sobie poćwiczę, pomażę na brudno.
Mam wszystko pod ręką (wzięłam, idąc z kanapkami).
No nie! nie mam kartek i linijki.
Idę, bez tego ani rusz.
Rysuję, ćwiczę (w łóżku! tadam!).
Przecież nie będę stać przy sztaludze z moją c h o r o b ą (!).
...
Zachciało mi się spać.
Postanawiam zdrzemnąć się.
Niech organizm w tym czasie powalczy.
P. wycisza i zabiera telefon (żebym spokojnie mogła chorować :-)) 
Normalnie, w dzień nie sypiam, ale teraz walczę by się udało.
Z pewnymi sukcesami, nawet.

C h o r o b a nie wybiera, zwala z nóg nawet twardzielki, takie jak ja.
Tym razem, będzie inaczej.
No ale ile można spać w dzień?! przecież później w nocy nie zasnę! - kołacze się w mojej głowie.
Nie walczę z myślami (przecież mój organizm odpoczywa i regeneruję się, więc walka nie pomaga).

....
Zjadłabym coś słodkiego.
Może P. kupił moje ulubione lody?!
Zbiegam z nadzieją do lodówki i.....
Nie ma.
Zjem chociaż gruszkę.
Witaminy są potrzebne w tej, mojej c h o r o b i e.
 ....
Wyskoczę teraz, szybciutko po kawę (wstawiłam ekspres 5 minut temu).
I chyba zrobię sobie kogel-mogel, jakoś wszak osłodzić trzeba sobie to c h o r o w a n i e.
....
Mam kawę i ukręciłam kogel.
Zostały 4 białka (zrobiłam kogel z 4 żółtek i cukru z połowy cukierniczki, przecież nie będę dziś sobie żałować!)
Po południu zrobię, z białek bezy.  
Dobrze jest zadbać o siebie, w c h o r o b i e. 


Zdjęcie zrobiłam na jakimś zjeździe starych aut. Się nadam? Odpisać?????
















Dlaczego ja wciąż tak kicham? przecież cały dzień w łóżku leżę! - pytam sama siebie.
Idę po fervex.

Tylko się ciepło ubiorę, c h or u j ę przecież.

Ps. jaka ja jestem beznadziejna w tym chorowaniu!!!!! :-)
Ale już następnym razem, to...p o c h o r u j ę sobie.
Tak na poważnie. 

czwartek, 20 listopada 2014

Perspektywa i dystans

Kilkanaście postów temu, wspomniałam, iż pobieram nauki rysunku.
Pobieram i owszem ale czy je właściwie o d b  i e r a m ?
I cóż to znaczy "właściwie"? 
Hmmm....
Odbieram, na swój własny humanistyczny sposób.
Bardziej czując, niż kalkulując.

Aksonometria.
Perspektywa.
Perspektywa jednozbiegowa.
Perspektywa dwuzbiegowa.
...

Meble :-)

Do czego mi to potrzebne? - sama siebie pytam.

Dość szybko przekonuję się, że to ważne.
Nie tylko na rysunku.

Pilnie obserwuję to, co w mgnieniu oka powstaje na kartce nauczyciela. 

Patrzyłam, przestawszy mrugać oczętami, żeby wszystko zobaczyć dokładnie.



I rysuję powolutku, koryguję, patrzę...





Szukam...:-)


Tworzę figury (na kartce i nie tylko :-)) dziwaczne, nieznane mi i kosmiczne jakieś :-)

Próbuję patrzeć z różnych stron, szukając na kartce przestrzeni.

Próbuję z płaskiego uczynić głębokie







Od wczoraj odrabiam pracę domową :-)
Zaczynam ogarniać!!!

Ćwiczę, patrzę, ćwiczę, koryguję, ćwiczę, zmazuję,...


Kupuję kolejną ryzę papieru.

Ćwiczę i... zaczynam widzieć, że moje rysunki nie są płaskie!
I że coś jest na pierwszym, coś na drugim planie.
Coś bardziej podkreślone, ważniejsze, coś mniej.
I kompozycja rysunku, coraz częściej bywa właściwa. 
Widzę i czuję dobry kierunek!

No i refleksje dwie się podczas owych ćwiczeń w mojej głowie pojawiły.

Że perspektywa to również łapanie dystansu.

Odległość, widziana z różnych punktów.

Perspektywa jest daleko.
Dystans, jego poczucie jest we mnie

I że łapię ów dystans dzięki dobrej perspektywie.

I to ćwiczenie jest "tak na życie" doskonale przydatne :-)

Moje osobiste przysłowie powstało, przesłanie "artystyczno"-życiowe :-) 
I je tak sobie podśpiewuję, rysując (lub nie rysując):

 Duperelami się nie przejmuję, 

bo dystans do nich sobie narysuję!  

Taką gumkę (jest naprawdę duża!) mamy na zajęciach :-)

A jeśli się nie zdystansuję, to sobie moje błędy "zgumkuję" :-)

Ot co!

sobota, 15 listopada 2014

Jakiemuś zającu coś

Miałam nieprzyjemność odbyć z Igorem wizytę u ortodonty.
Nie dlatego nieprzyjemność, że z Igorem, bo on bywa wszak miły.

Nieprzyjemność, bo nie kobiety - tylko babsztyle.
Nieprzyjemność, bo dziecko nie dostało odpowiedzi na pytania (pytało słusznie i grzecznie).
Nieprzyjemność, bo babsztyle złośliwe. 
Nieprzyjemność, bo choćby drgnięcia wargi w coś na kształt uśmiech nie było (od babsztyli). 

Nieprzyjemność, bo pretensje, że pacjent w ogóle JEST a nie powinien z domu wyłazić!

Taka sytuacja:

Syn siedzi na fotelu w owym gabinecie.
Dwa babsztyle i jeden młody, w miarę nawet do przyjęcia babsztyl.
Trzech na jednego.



Ja nie uczestniczę w spektaklu.
Obserwuję, siedząc pod ścianą.
I choć wszystkie scyzoryki pootwierały mi się w kieszeniach a węże wypełzły i łażą po ścianach gabinetu - milczę. 
Wierzę w Igora.Właśnie uczy się życia :-)





Babsztyl stawia na stoliku obok fotela butelkę z denaturatem i kładzie skalpel.

Proszę panią, czy to jest skalpel? - pyta rezolutnie, cicho.
A co ma być! potniemy cię zaraz! - z ironicznym uśmieszkiem mówi babsztyl, śmiejąc się szyderczo, niby żarcik taki wypowiadając.
A czy to jest denaturat? - pyta niezrażony syn.
O rany, ci piątoklasiści to teraz takie mądrale! - wymiana zniesmaczonych spojrzeń między babsztylami. Odpowiedzi brak.

Babsztyl wkłada do buzi syna jakąś masę i wydaje komendy, dotyczące przygryzania.
Mocniej! słabiej!mocniej! słabiej! 

Zabawa wreszcie zakończona.
Jeszcze instrukcje otrzymujemy, co prześwietlić, co przynieść na odbiór aparatu itp.
Raz, dwa, raz, dwa,...

I natychmiast po wyjściu z gabinetu bezgłośnie mówię do syna, zdanie, którego kulturalna matka nie mówi do nieletniego syna! (ale bezgłośnie, więc czuję się rozgrzeszona :-)
Śmiejemy się, współczując babsztylom. 

I przypomniała mi się świetna scena z filmu Marka Koterskiego "Nic śmiesznego":

Taka sytuacja :-)   

czwartek, 13 listopada 2014

LIPCOpad

Jest niby listopad.
Liść opadł w większości przypadków.
To fakt.

I niby ma być już słota i wiatr ma już duć.
Hmmm, nic takiego się nigdzie nie dzieje...

Gdzie głowę nie zadrzeć.
Gdzie wzrokiem nie sięgnąć.
Słońce.
Światło.
Ciepło.



W czas taki wszystko wydaje się piękniejsze i lepsze.






Kawa z kahlua.
Wypita w południe.
W pubie muzycznym GALICJA w Bielsku.

Przechadzki leniwej ciąg dalszy... 

We włoskiej kafejce, dakłas (pisownia jak w menu), prawie dakłasowy :-)
Miły pan, na moją prośbę wystawia stolik na zewnątrz, bym mogła pogapić się na ryneczek, wystawiając buzię do słońca.
Na fontannę, biegające maluchy, gołębie,...

Dziś dzień wolny, święto.
Przed moimi oczami, jak w taśmie klatki, przechodzą ludzie.

Wraca miły pan (ten od stołu wystawiania).

Piękny dziś dzień, ciepło - mówię.
Tak, taki LIPCOpad mamy - odpowiada z uśmiechem.

I tak się jakoś, jeszcze cieplej zrobiło. 

No i chyba tylko liście podszeptują, że...

 

Jesień idzie, nie ma na to rady!

 Będzie piękna, wiem to!!!

  

środa, 12 listopada 2014

Co na nagrobku kto ma

Lubię cmentarze.
W zasadzie, nie samych zmarłych lubię ale klimat miejsca, gdzie owi zamieszkują.

Oto dawna definicja: Cmentarz, dawniej smętarz - obszar zamieszkiwany przez zdyscyplinowany kolektyw ;-)
...
Szukam ukrytych w literach nagrobkowych, wspomnień.
Szukam znajomych nazwisk, dat, imion...

"Hrabiowska ćwiartka cmentarza" - Cmentarz Katolicki w Jaworzu... 
Patrzę na kwiaty.
Czy świeże.
Czy sztuczne.

Patrzę na zdjęcia, jeśli są.
Liczę lata właściciela kwatery.
Rany, tak wielu moich rówieśników...

Na cmentarzu ewangelickim znalazłam nagrobki, które mówiły "coś więcej"...

Oto ogrodnik artystyczny.
24 lata.




Nauczyciel.
Organista.
Zarządca Dóbr.
Społecznik.





 Nauczyciel.                                  
 Kierownik szkoły.                                                    


Tablica przed wejściem na Cmentarz Ewangelicki w Jaworzu...
I nie opuszczała mnie refleksja.
Myśl natrętna jakaś, jak komar w nocy.





Jaki mój nagrobek będzie?
Jakie kwiaty?
I napis jaki?
Jaka data ostateczna?
Czy coś jeszcze będzie?
 ...

niedziela, 2 listopada 2014

Zaduszki z profesorem

Dzień Zaduszny zaplanowałam spędzić z profesorem.
Zbigniewem Religą.

Towarzystwo zaszczytne.
A że pierwsze przeszczepy serca dokonane w listopadzie, to świętowaliśmy podwójnie, rzec by można.

Kino w Gdyni.
Miejsce wybrałam takie, by ludzie byli z dala ode mnie.
By, "bez zakłóceń", być z profesorem i jego historią.

Oto refleksje, jeszcze gorące.

Jeden z najlepszych filmów polskiego kina.
Oparty na faktach.
Bez patosu i gloryfikowania.

Film trzyma w napięciu od początku do końca.
Choć koniec znany, wiemy wszak, że "w końcu się udało".

Doskonałe sceny z czasów PRL (rewelacyjna scena kradzieży kanistra z paliwem!).
Brudne szpitale.
Układy.

I Religa.
Buntownik z wyboru.
Wulgarny, gburowaty.
Kopcący papierochy, ziejący wódą (jak sądzę).

Wspaniały lekarz.
Wielki (nie tylko wzrostem) człowiek.
Wrażliwy.
Dobry.
Uważny.

Konsekwentny i zdeterminowany.
Wybitny.

Doskonała kreacja aktorska.
Dla mnie, Tomasz Kot - aktor nr 1. 

Film, zobaczyć, trzeba - koniecznie!
Możliwe, że wybiorę się po raz drugi... :-)

Wychodząc z kina miałam ochotę zapalić (przecież, ja nie palę!!) i zaciągając się głośno powiedzieć: K...a ale Gość!